Michałowice jakie pamiętam

Zamieszkaliśmy w Michałowicach jeszcze przed wojną. Wczesną, ciepłą wiosną, w marcu 1938 roku, moi rodzice kupili działkę nr 317 w Michałowicach-Parceli, mniej więcej półtora kilometra od przystanku EKD. Działka kosztowała około trzech tysięcy ówczesnych złotych.
Plany domu zostały zatwierdzone w niespełna trzy miesiące od chwili zakupu. Rodzice postawili drewniany budynek o dwóch pomieszczeniach; przyjeżdżaliśmy tam na lato, zimę spędzając w Warszawie, gdzie pracował ojciec. Matka wychowywała mnie i młodszą siostrę.
Stan michałowickich dróg i ulic był okropny. Jesienią i wiosną ludzie zostawiali w błocie buty, a latem w czasie upałów suchy wiatr niósł tumany kurzu po bezdrzewnej przestrzeni. Najbliższe utwardzone drogi były w Raszynie i za torem kolejowym w Ursusie.

Błoto i kurz
Pierwsi mieszkańcy położyli chodniki z płyt. Od ulicy 3 Maja do stacji EKD prowadził chodnik dwurzędowy, a na ulicach 3 Maja, 11 Listopada i na Cichej były trotuary jednorzędowe. Wykopali też rowy odwadniające, które znacznie zmniejszyły błoto, i posadzili drzewa. Ulica Raszyńska została po obu stronach obsadzona klonojesionami, których splecione gałęzie tworzyły nad ulicą jakby tunel; drzewa zatrzymywały kurz i dawały cień. Wyglądało to bardzo ładnie. Dziś zostały tylko nędzne kikuty tych pięknych drzew, obdziabywanych każdej wiosny z gałęzi na podobieństwo „mazowieckich wierzb".
Jezdnie były polnymi drogami pełnymi kolein. Zaopatrzenie, nawet w opał, odbywało się furmankami. Nikt nie miał samochodu.

Ta wspaniała kolejka
Dojazd i wyjazd był możliwy tylko kolejką EKD, która zresztą kursowała wtedy bardzo punktualnie. Z Komorowa miała połączenie „żeberkiem" z linią PKP w Pruszkowie. Gdyby nie wojna, linia EKD doszłaby też do Nadarzyna, bo były takie plany.
EKD miała również bocznicę przy dworze w Regułach, skąd transportowano produkty rolne. Tory kolejki były układane nie na tłuczniu, jak obecnie, tylko podsypywane piachem, kopanym przy trasie „żeberka" między Komorowem a Pruszkowem. Do dziś pozostały tam doły.
EKD miała wagony letnie i zimowe. Letnie były odkryte i wyglądały jak kabriolety. Po wojnie pokryto je dachami. Niektóre wagony miały odkryte pomosty, bez drzwi i szyb. Kilka razu dziennie doczepiano do składu szary wagon bagażowy. Takie wagony były używane jeszcze długo po wojnie.
Podczas powstania, kiedy odcięto energię elektryczną, parowozy ciągnęły wagoniki kolejki do stacji Granica Miasta (dziś skrzyżowanie ulic Drawskiej, Dickensa, Szczęśliwickiej i Opaczewskiej). Dalej nie było można dojechać, bo już od Szczęśliwickiej były szyny „miejskie" (korytkowe). Do śródmieścia można było dojechać rykszą, dorożką lub dojść piechotą.

Kontra-banda
Podczas wojny Michałowice, które leżały na uboczu i trudno było do nich dojechać samochodem, nie budziły większego zainteresowania Niemców. Wielu mieszkańców konspirowało po domach przy czarnej kawie zbożowej lub szklaneczce bimbru pędzonego przez niektórych michałowiczan. Zakąszali czarnym niemieckim chlebem dodawanym do „wasserzupki" wydawanej w miejscowej kuchni dobroczynnej, któ­ra mieściła się na posesji pana Hasa, przy ulicy 3 Maja róg Raszyńskiej.
W osiedlu Michałowice było dość spokojnie, dopóki nie uaktywniły się bandy napadające nocą. Mieli dobre rozeznanie. Centrum osiedla było już dość rozbudowane, a ludzie byli bogatsi. Mieszkańcy znaleźli na rabusiów zupełnie niezły sposób. Pozakładali mianowicie zasilane z akumulatorów (lub z sieci, bo była już elektryczność) syreny samochodowe. Napadnięty włączał taką syrenę na dźwięk ciągły, a jego sąsiedzi na przerywany. Kobiety z rondlami i pokrywkami spieszyły tam, gdzie usłyszały sygnał ciągły, robiąc straszny hałas, a za nimi biegli mężczyźni uzbrojeni w co kto miał. W tej sytuacji „chłopcy" nie mieli żadnych szans i żwawo się wycofywali. Atakowali za to tych, którzy mieszkali na uboczu. Nam zabrali dwie kozy-żywicielki.

Strzały w biały dzień
Pamiętam, że moja matka pomagała ukrywającej się rodzinie żydowskiej. Mnie i siostrze tłumaczyła, że to są państwo „Malinowscy". Mieli synka i córkę Lusię, trochę ode mnie starszą. Czasem się z nimi bawiliśmy. Kiedyś Lusia pomalowała mojej siostrze paz­nokcie szkolną farbą.
Zdarzało się, że nocowali u nas w złą pogodę, ale najczęściej mama dawała im tylko jeść.
W spokojnych Michałowicach raz tylko można było usłyszeć strzały w dzień. Kiedy żona pana „Malinowskiego" szła z dziećmi do sąsiadów drzeć pierze, ktoś doniósł o nich żandarmom. Kobietę zastrzelili, a dzieci zabrali do Ursusa i nie wiem, co się z nimi stało. Ojciec jeszcze jakiś czas się ukrywał. Podobno przeżył wojnę i nawet miał wysokie stanowisko, ale u nas się nie pojawił.

Trochę o ludziach
Przy ulicy Raszyńskiej na działce pani Markiewicz mieszkali państwo Baor (lub Baer), którzy w pierwszym pomieszczeniu swojego domu prowadzili restaurację. Byli pochodzenia niemieckiego, ale pan Baor, mimo namawiania go przez żonę, nie podpisał volkslisty. Nie wiem co się z nimi stało po wojnie. W ich domku zamieszkały trzy stare panny zwane „Ancipkami". Prowadziły sklepik z cukierkami.
Oddani sprawom osiedla mieszkańcy Michałowie potrafili na koszt Niemców przeprowadzić zdrenowanie całej ulicy Raszyńskiej aż do rowu przy torach EKD. O dziwo ten drenaż działa do dziś, a jedyna jego studzienka znajduje się na rogu Raszyńskiej i 3 Maja.
Na ulicy Cichej mieszkał lekarz, doktor Słowiński (albo Słomiński). Wybraniał on różnymi sposobami ludzi przed wezwaniem na roboty w Niemczech albo na miejscu. Nie udało mu się obronić mojego ojca, któremu „granatowy" policjant o nazwisku Kusiak, na rowerze i z karabinem, przywiózł wezwanie na przymusowe roboty. Ojciec wraz z innymi mieszkańcami musiał wtedy kopać okop dla czołgu na działce pana Złotnickiego tuż przy płocie pani Markiewiczowej.

Pomnik

Został tylko pomnik
W sąsiedniej miejscowości, Opaczy-Kolonii, niedaleko torów kolejki kilku chłopców z konspiracji w wieku od 17 do 21 lat urządziło ćwiczenia wojskowe, nacierając na siebie z kijami. Nie spodobało się to jednemu z mieszkańców, który powiadomił gestapo. Gestapowcy przyjechali kolejką z Pruszko­wa, złapali chłopców, skatowali, zastrzelili na miejscu i zakopali. Podobno tej samej nocy, 6 marca 1944 roku, rodziny wykopały i zabrały ciała. Jeszcze długo po wojnie widać było z kolejki stojący w młodym sadzie wysoki krzyż. Potem postawiono tu pomnik. Jednym z tych chłopców był Stanisław Kusiak, syn „granatowego" policjanta.

Powstanie
Podczas powstania warszawskiego Niemcy założyli w naszym osiedlu sztab wojskowy; główna kwatera mieś­ciła się przy ulicy 3 Maja numer (wtedy) 17, w domu państwa Alex (Aleks?). Podobno córce tych państwa wielu zawdzięczało życie, między innymi mój ojciec, któremu Niemcy zabrali dokumenty, a ona je jakoś wyciągnęła i przekazała ojcu.
Powstanie warszawskie zastało nas w Michałowicach. Pamiętam, jak nad Warszawą unosił się czarny dym i latały niemieckie samoloty. Niektóre z tych samolotów rozrzucały ulotki. Słup gorącego powietrza niósł do góry sadzę, ptasie pióra i te ulotki. Spadały potem na pola i na osiedle, a my, chłopcy, zbieraliśmy je i wymienialiśmy między sobą, bo niektóre były ładne i kolorowe.
Kiedy powstanie upadło, a Niemcy założyli obóz przejściowy w Pruszkowie, docierało do na dużo uciekinierów. Przewijało się mnóstwo proszących o pomoc ludzi. Moja matka jak mogła, tak pomagała, podając każdemu, kto o to prosił, chociaż szklankę wody. A było gorące lato i nasza studnia wkrótce wyschła. Pamiętam, jak pan Grabowski, uciekinier z Warszawy, który zatrzymał się u nas na dłużej, poszedł zerwać kłódkę ze studni nieobecnej sąsiadki. Byli też tacy, co nie dawali warszawiakom nawet wody, nie mówiąc już o chlebie.
Niemcy, wiedząc jak wielkiej pomocy udzielają uciekinierom kolejarze EKD, przy każdym motorniczym stawiali przez pewien czas uzbrojonego żandarma.
Miałem w tamtych czasach osiem lat. Tyle udało mi się zapamiętać. Może ktoś pamięta więcej i zechce opublikować to w którymś z następnych numerów „U Nas"?

 

Alfred Chodźko
U nas o.k.
nr 11 (68) rok VI, listopad 1997